Stowarzyszenie Miłośników Jasła i Regionu Jasielskiego wydało kolejną publikację. Jest to książka – zbiór dwudziestu szkiców pod tytułem „Mój czas w Jaśle miniony” – autorstwa Henryka Zycha, członka zarządu, byłego prezesa Stowarzyszenia. Tytuł wskazuje na autobiograficzny charakter książki. Nie można się jednak oprzeć wrażeniu, że drugim głównym bohaterem jest tutaj nasze miasto Jasło.
„Zupełnie bezdyskusyjna i wszechobecna jest w całym tekście bezgraniczna miłość Autora do Jasła – pisze we wstępie – dr Grzegorz Chomicki – Cechuje go niezwykle silny lokalny patriotyzm: głębokie przywiązanie do rodzinnego miasta, resztek jego zabytkowej substancji i związanych z nim tradycji. Rekomendować należy zatem lekturę tej publikacji, by tego rodzaju życiowej postawy, przekonania do niezmordowanej aktywności dla dobra wspólnego nie zaćmiły czas i niepamięć”.
Henryk Zych (ur. 1930) jest jednym z nielicznych już rdzennych jaślan, którzy dobrze pamiętają czas wojny i odbudowy. Przez całe życie był aktywny społecznie. Uczestniczył w wielu projektach, publikował prozą i wierszem. Publikacja zawiera biogram Autora.
Podstawowe dane o książce:
Henryk Zych, Mój czas w Jaśle miniony, wyd. Stowarzyszenie Miłośników Jasła i Regionu Jasielskiego, Jasło 2013.
Konsultacja i słowo wstępne: dr Grzegorz Chomicki, Instytut Historii UJ w Krakowie.
Korekta: Bożena Zadorożna.
Zdjęcia: Archiwum autora i SMJiRJ.
Projekt okładki: Henryk Zych, Dariusz Koś.
Skład i łamanie: DWR Dariusz Koś.
Druk i oprawa: FROGART – Józef Nawracaj – Jasło, ul. Lenartowicza 12.
Nakład: 300 egz.
Sfinansował Urząd Miasta w Jaśle.
Oprawa miękka, 84 strony.
Fragmenty książki będziemy zamieszczać na naszej stronie. Na początek, skoro jest styczeń, rozdział o powrocie z wysiedlenia do Jasła.
/ms/
POWRÓT DO NICZEGO
Postanowiliśmy udać się w kierunku Ulaszowic, gdzie według wcześniejszych informacji zachowało się kilka całych domów. Mieliśmy tam dwie spokrewnione rodziny, co stwarzało nadzieję na znalezienie jakiegoś kąta do nowego życia. Most na rzece Jasiołce był wyminowany przez Niemców. Przeszliśmy na prawy brzeg po kładce zbudowanej przez radzieckich saperów. W Ulaszowicach, gdzie w czasie niszczenia Jasła kwaterowali niemieccy oprawcy, nie widać było ogromu zniszczeń. Jednak te kilka niewielkich domów jednorodzinnych, nie mogło rozwiązać problemu mieszkaniowego dla 15. tysięcy wysiedlonych jaślan. Dlatego też wielu z nich, po zwiedzeniu zgliszcz i ruin, wyjeżdżało na stałe z Jasła, w poszukiwaniu nowych warunków życia w innych rejonach Polski.
Murowany dom wujostwa Marii i Mariana Jaroszkiewiczów w Ulaszowicach wymagał naprawy dachu, aby mógł się nadawać do zamieszkania. Około 200 metrów dalej stał ocalały dom Boroniów, również naszych krewnych. Wujek Bronek przyjął naszą czwórkę do siebie i tam dotrwaliśmy do czasu, gdy można było mieszkać u Jaroszkiewiczów.
Do Jasła powracało coraz więcej wysiedleńców. Kłopoty z ich zakwaterowaniem narastały z każdym dniem. Również w Ulaszowicach było coraz ciaśniej. Wróciliśmy do Jaroszkiewiczów, gdzie znalazło już schronienie kilka innych rodzin. Zamieszkaliśmy wraz z nimi w piwnicy, w oczekiwaniu na przystosowanie kolejnej izby do zamieszkania. Wszyscy, którzy tu mieszkali, pomagali przy remoncie.
Na przełomie stycznia i lutego 1945 roku do budynku Jaroszkiewiczów „wkroczyła Armia Czerwona”. Ściślej mówiąc, zakwaterowało tu kilku radzieckich żołnierzy z kompanii saperów, która szła za frontowcami i zajmowała się rozminowywaniem zagrożonych miejsc. Był wśród nich Alosza mówiący coś niecoś po polsku, z którym się bardzo szybko zaprzyjaźniłem. Od niego dostawałem niekiedy różne łakocie, czasem wojskową zupę w menażce, a w wolnych chwilach opowiadał o swoich rodzinnych stronach i swoich bliskich. Uczył mnie też rosyjskiego alfabetu, co przydało się później w szkole. On to uratował mnie przed groźnym niebezpieczeństwem. A było to tak…
Pewnego popołudnia przyszedł do mnie Władek W. kolega szkolny mieszkający w pobliżu, kilka domów dalej. Przyniósł z sobą jakiś mały niewypał i zaproponował jego rozbiórkę ze strzelaniem. Gdy Alosza zobaczył ten eksponat odebrał go nam i ostrzegł, że to bardzo niebezpieczna zabawa. Władek nie przejął się zbytnio ostrzeżeniem i poinformował mnie, że ma więcej takich „zabawek” i zaprosił mnie do siebie na strzelanie. Posłuchałem jednak Aloszy i nie poszedłem do Władka. Na drugi dzień dowiedziałem się, że Władek, wskutek wybuchu niewypału pokaleczył rękę i stracił oko. Żal mi było kolegi, ale wdzięczny byłem Aloszy za ostrzeżenie przed niebezpieczną zabawą, która i dla mnie mogła się źle skończyć. Wkrótce grupa saperów poszła dalej na zachód. Po skończonej wojnie napisałem list do Aloszy, na uzyskany od niego adres, jednak żadnej odpowiedzi nie otrzymałem. Być może, nie powrócił z wojny do rodzinnego domu, o którym tak często marzył.