Styczeń to dla Jaślan miesiąc wyjątkowy. W styczniu 1945 r. rozpoczęła się ofensywa, która doprowadziła do wypędzenia niemieckich wojsk okupacyjnych. Do Jasła zaczęli powracać mieszkańcy. Rozpoczął się trud odbudowy bestialsko zniszczonego miasta. Zapraszamy do przeczytania tekstu Prezesa SMJiRJ Wiesława Hapa, w którym odwołuje się wspomnień świadków tamtych czasów.
Wiesław Hap
W hołdzie Tym, którzy 70 lat temu podnosili Jasło z ruin
Czy da się przyłożyć jakąkolwiek miarę do tego co dziś nas trapi do sytuacji w jakiej znaleźli się jaślanie w styczniu 1945 roku? Kiedy przebrzmiały echa sowieckich katiuszy i pocisków artylerii czechosłowackiej, a Niemcy wycofali się pod naporem tych armii na zachód, dobiegła końca tzw. „operacja jasielska”. Ta trzydniowa ofensywa mająca miejsce w dniach 15, 16 i 17 stycznia owego roku dała im, tak przynajmniej wówczas byli przekonani mieszkańcy Jasielszczyzny, upragnioną i wyśnioną wolność. Byli już na granicy wytrzymałości, mieli dość okupacji niemieckiej, przelanych łez, ofiar eksterminacji i terroru, niepewności każdego kolejnego dnia. Nie brali wtedy pod uwagę, że nie ze swojej woli powoli wchodzą w orbitę wpływów sowieckich. Ale wówczas mieli inne sprawy na głowie.
Duża część wysiedlonych mieszkańców Jasła orientowała się bardziej lub mniej, że na przestrzeni ostatnich miesięcy 1944 roku, Niemcy po ograbieniu całego mienia niszczyli Jasło. Jeszcze ci oprawcy nie zakończyli swojego zbrodniczego dzieła, a ks. prof. Stanisław Jakubczak zanotował w pamiętniku m.in. takie zdania: „Jasło – piękne i schludne miasto, położone na Podkarpaciu w Małopolsce Zachodniej w zagłębiu naftowo – gazowym – nie istnieje. Leży w popiołach i gruzach.” Najlepszy obraz tych zniszczeń mieli ci, którzy okres wygnania spędzali najbliżej swojego dogorywającego miasta, z przerażeniem obserwujący akty tej zbrodni na ich bezbronnym grodzie m.in. ze wzgórz jareniowskich i krajowickich. Zanim jednak nie powrócili do ruin Jasła i sami na miejscu osobiście nie zobaczyli co się stało, nikt spośród nich nie był w stanie zdać sobie sprawy z rozmiaru i skali tragedii.
Na zdjęciu: wnętrze kościoła farnego.
Ci, którzy uratowali życie w okresie dotychczasowych działań wojny i okupacji, byli na tyle szczęśliwi, że niezwłocznie po przejściu frontu postanowili wrócić do swojego rodzinnego gniazda. Nie było to jednak zadaniem łatwym. Docierali w ogromnej większości z zachodu, na piechotę. Ze względu na zniszczenie mostów na Wisłoce przechodzili prowizoryczną kładką opartą na resztkach żelaznego mostu kolejowego. Zmierzających w stronę miasta powracających ogarniał coraz większy niepokój.
Oddajmy głos jednemu spośród nich, późniejszemu wiceburmistrzowi Jasła, Władysławowi Mendysowi, który tak wspominał swój powrót: „Już w pierwszych krokach ogarnęło mnie jakieś zdziwienie, a następnie zaniepokojenie i lęk. (…) Obecnie wszystkie mijane budynki zniknęły, a na ich miejscu pozostały dymiące zgliszcza. W miarę dalszego posuwania się ulicą ogarniało mnie coraz większe przerażenie i groza. Wszystkie domy były wypalone bądź zburzone i w powietrzu unosił się swąd i czad po pożarze. Gdziekolwiek się człowiek nie zwrócił, wszędzie wzrok napotykał czarne, zwęglone zgliszcza i stosy gruzów. Zapuściłem się w stronę rynku, lecz ulice prowadzące do śródmieścia zawalone były wysokimi zwałami gruzu z wysadzonych w powietrze kamienic, w których tkwiły gdzieniegdzie dymiące się jeszcze belki. Uczucie grozy potęgowała upiorna cisza, przerywana tylko chrzęstem blach porozrywanych rynien i dachów. I nigdzie żywego człowieka. Całe miasto zmieniło się w jedno wielkie cmentarzysko”.
Na zdjęciu Władysław Mendys
I przez kolejne dni i tygodnie jaślanie wracali. Z bardzo mieszanymi odczuciami. Dzięki opatrzności Bożej przeżyli, jednak po powrocie przeżyli szok, stracili wszystko co często było dorobkiem kilku pokoleń, ich samych i przodków. Istotna część spośród nich miała nawet problem z odszukaniem miejsca gdzie stał ich dom. Kiedy w końcu tam dotarli, sporo z nich widząc, że nie ostało się z ich dobytku nic, otarło łzy, i chcąc nie chcąc postanowiło, że nie mają wyjścia i muszą przenieść się w inne strony. Najtwardsi zdecydowali się zostać w zgliszczach tego wymarłego miasta. Można sobie dziś zadać pytanie: skąd mieli tyle samozaparcia i tyle siły? Za mieszkanie posłużyły im piwnice i wypalone pomieszczenia zniszczonych kamienic. Jak wspominał jeden z nich, Stanisław Peters: „W piątym dniu powrotu można już było spotkać ludzi, którzy oglądali swe zniszczone domostwa, brali się do naprawy tego, co jeszcze można było uratować. Nie odstraszała ich ciasnota, tragiczne warunki bytu. Skryli głęboko w sercu tragedię i powzięli twarde postanowienie odbudowy Jasła jeszcze piękniejszego, jeszcze foremniejszego, na przekór wszystkim Gentzom i całej złośliwej głupocie niemieckiej”.
Problemów z życiem w takich warunkach było co niemiara. Posłuchajmy relacji uczestnika tamtych wydarzeń – Mariana Bernackiego: „Na skutek straszliwej nędzy i fatalnych warunków higienicznych szerzyły się wśród pogorzelców choroby. Ja też chorowałem, leżałem w ociekającej wodą suterenie, a całym moim pożywieniem była odrobina ugotowanej, stęchłej mąki i mała ilość jakiegoś gorzkiego napoju. Tak żyli wszyscy moi bliscy i wszyscy jaślanie. Bardzo wielu wyjechało z Jasła do innych miejscowości na zawsze. Jednak kilkuset zdobyło się na bohaterstwo pozostania w ruinach miasta i wierni swemu miastu z miejsca rozpoczęli gigantyczny trud odbudowy”.
Wokół panowała ostra zima, a oni nie mieli prądu, gazu, wody, żywności, ubrań… . W poszukiwaniu pożywienia udawali się pieszo do szeregu miejscowości regionu, jak wtedy mówiono „na żebry”, i określenie to nie znaczyło dokładnie tego z czym nam się obecnie kojarzy. Dobrzy ludzie, zdając sobie sprawę z nieszczęścia jaślan wspierali ich na miarę własnych, często też niewielkich, możliwości. Pierwszy sklep w „tamtym” Jaśle był zaopatrywany w ten sposób, że prowadzący go szli po towar do Krosna i wraz z nim wracali na piechotę do Jasła. Wyposażenie tych pierwszych, pofrontowych „mieszkań” było bardziej niż ubogie. Jak po latach ci dzielni mieszkańcy wspominali, niewielu spośród nich miało nawet prowizoryczne szafy i to także dlatego, że całość garderoby w większości mieli … na sobie. Powoli wysychały łzy, wracał optymizm, rodził się entuzjazm do wspólnego działania, do odbudowy. A brakowało wszystkiego: łopat, kilofów, taczek, nie mówiąc o innych, bardziej zmechanizowanych sprzętach i urządzeniach.
W takiej samej biedzie i niedostatku, ale z wiarą na lepsza przyszłość pod każdym względem, funkcjonowały również władze miejskie na czele z burmistrzem Stanisławem Kuźniarskim i wiceburmistrzem Władysławem Mendysem. Magistrat miał siedzibę w zniszczonym domu burmistrza, jego członkowie, z braku środków finansowych pracowali w pełni społecznie. Przez dłuższy czas nie mieli nawet biurka, pisali na starych zeszytach szkolnych. Ludzie sobie nawzajem pomagali, wspierali się, stanowili zgraną grupę bliskich sobie osób mających wspólny cel. Na miarę ówczesnych możliwości powoli „uruchamiano” różne dziedziny życia miasta: szkolnictwo, służbę zdrowia, administrację, urzędy i przemysł.
Każdą wolną chwilę społeczeństwo miasta wykorzystywało na odgruzowywanie, a później na pomoc przy odbudowie. I to ówcześni mieszkańcy Jasła, którego miało nie być, okazali się jego nigdy niedocenionymi tak naprawdę bohaterami. To właśnie oni sprawili, że odrodziło się jak Feniks z popiołów po tej straszliwej pożodze wojennej. To dzięki Jaślanom (świadomie piszę z szacunku z dużej litery) wbrew wszystkiemu to miasto ocalało, przetrwało i żyje nadal. My, dzisiejsi mieszkańcy winni jesteśmy Im głęboki szacunek i wdzięczność za to co w tamtych trudnych czasach zrobili … dla nas. Może czas najwyższy, by dla tych w większości bezimiennych bohaterów ufundować skromną tablicę w hołdzie i z wdzięczności za odbudowę naszego miasta. Tak po prostu, po ludzku, jesteśmy Im to winni. Wszak historię i jej dorobek tworzą oraz zapisują ludzie. Zwłaszcza tacy nieprzeciętni jak Oni… .
Wiesław Hap – prezes Stowarzyszenia Miłośników Jasła i Regionu Jasielskiego
/fragmenty wspomnień pochodzą z archiwum i publikacji SMJiRJ/